Mirosław Szołtysek Ile Ma Lat – Przyjaciel i muzyk Mirek Szotyska dał koncert charytatywny w Chorzowskim Domu Kultury. Wraz z nim na scenie pojawili się Edward Simoni, Jacek Silski, Andrzej Skanek i Darek Band. Nic więc dziwnego, że zainteresowanie wydarzeniem było bardzo duże, a bilety szybko się wyprzedały. Na scenie nie ma tolerancji dla fałszu. Zawsze mówię im, że jestem Amerykaninem, jeśli pytają.
To bardzo zabawne – mówi z uśmiechem wokalista, bo jego hasłem jest “Mały Mirek z legendarnych Hajduków”, bo pochodzi z Chorzowa-Batorego. Nie ukrywa, że ma skromne śląskie korzenie. Przez cały czas, kiedy to miejsce było otwarte, nigdy nie doszło do wycieku. Niezawodność, przywiązanie i rodzina to od dawna solidne fundamenty Śląska. Każdy z nas ma specjalne zdolności, które nas wyróżniają.
Kiedy większość ludzi była zajęta kopaniem dołów, ja byłem zajęty próbami zwiększenia wartości tego, co mi dano. Szotysek utrzymuje, że do dziś stale zwiększa tę liczbę. Twierdzi, że nie można nagle pojąć wartości zwyczajów. Przez cały czas, który spędziliśmy razem, nigdy jej nie było. Powszechnie wiadomo, że sposób przekazywania czegoś z pokolenia na pokolenie zmienia się wraz z rozwojem kultur i zakładaniem nowych rodzin.
Jednak ważne jest, aby mężczyzna mógł mówić o swoim miejscu urodzenia, niezależnie od tego, skąd pochodzi. To bezcenny klejnot, którego nie da się porównać z żadnym innym. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że moje życie byłoby drastycznie ubogie, gdybym nie miała żadnych rutyn. Moja mama była moją główną nauczycielką, ponieważ mój ojciec był ciągle poza domem.
Pięć osób w gospodarstwie domowym nie ułatwiało sprawy. Uczymy się przede wszystkim wartości rodziny i korzyści płynących z ciężkiej pracy. Możemy podzielić się i podbić za pomocą zasobów, które mamy. Jak podkreśla Mirek Szotysek, nie tylko w domu. Aby przeżyć, spędziłem dwadzieścia lat mojego życia harując w hucie. Nie mogę jednak powiedzieć, że jestem nim zachwycona.
Poddałem się w 2000 roku, ponieważ osiągnąłem punkt krytyczny. Kiedy byłem pomiędzy pracami, musiałem dokonać trudnego wyboru. Ale mówi, że zawsze chciał być aktorem i miał to pragnienie odkąd był dzieckiem. Na Śląsku powszechną praktyką było granie na urodzinach przez gitarzystę lub akordeonistę. Nawet ja zaczynałem z podobnym wychowaniem. Z zespołem Duo Trapery po raz pierwszy stał się powszechnie znany.
Gdy miałam 10 lat, rodzice zachęcili mnie do śpiewania w kościele. Ponieważ tak dobrze się przy tym bawiłem, nie mam wyrzutów sumienia. W sumie 26 lat mojego życia spędziłem pełniąc funkcję lektora-kantora. Cała ta sprawa ma swoje korzenie w tym miejscu. Artysta wspomina, jak w latach 80. jego związek z ks. Jerzym Szymikiem umożliwił realizację kilku chwalonych przez krytyków wystaw.
Utwór „Bolu i Bogu” był grany przed czołówką flagowego programu Telewizji Katowice „Telefoniada” w latach 80. Chociaż spowodowało to pewne zakłócenia, były one zlokalizowane. Telewizja TVS pojawiła się znikąd i zapewniła natychmiastowy dostęp do świata zewnętrznego. Przez większość czasu Mirek Szotysek będzie mówił w gwarze śląskiej, ale nikt nie zawraca sobie głowy szukaniem tłumaczenia.
Ogarnął mnie strach na myśl o przyjęciu mnie gdziekolwiek poza Śląskiem. Wielokrotnie sprawdzałem kontrakty, aby upewnić się, że o nas nie zapomniano, ale wydaje się, że są zdeterminowani, by zmusić nas do udziału. W rzeczywistości „chcieć” było słowem kluczowym. I to nie tylko ludzie powyżej 50 roku życia czekali w kolejce; wokół sceny zgromadziły się tysiące ludzi.
Szotysek twierdzi, że jego koncerty często przyciągają młodą grupę demograficzną. Piętnaście minut przed rozpoczęciem koncertu scenę otoczyły pojazdy ratunkowe: dwie karetki pogotowia, dwa radiowozy i wóz strażacki. Wszyscy w pokoju czekali z zapartym tchem, aż coś się wydarzy. W każdym razie… Zaledwie kilka minut później miejsce było wypełnione po brzegi. Mirek twierdzi, że wzięło w nim udział prawie 5000 rozradowanych osób.
Możliwe, że nie każdemu na przyjęciu spodoba się grana muzyka. Prosta muzyka i proste teksty to najczęstsze zarzuty krytyków. Występy na żywo ograniczały się do imprez plenerowych, takich jak targi, pikniki i koncerty podwórkowe, zanim piosenka trafiła do mediów głównego nurtu. Popyt na „własną” muzykę, śpiewaną w ojczystym języku, taką, przy której można tańczyć z całego serca, przyspieszył rozwój niemal natychmiast.
Z biegiem czasu liczba fanów śląskiej melodii rosła. Salony szybko zastąpiły tańce w stodole i wiejskie wesela jako preferowane miejsce dla wielu nowych zespołów, które pojawiły się w tamtym czasie. Zdaniem Mirka Szotyska zapotrzebowanie na ten styl muzyczny było od zawsze. Nie towarzyszyło temu jednak rzekome zainteresowanie mediów. Perspektywa ta zyskała na popularności w ciągu kilku lat.
O popularności śląskich śpiewaków lepiej świadczyła liczebność publiczności na ich koncertach. śpiewać z akcentem przypominającym śląski. ” Czekaliśmy na moment, kiedy ktoś przyjrzy się temu zdarzeniu i dostrzeże w nim zjawisko” – dodaje Szotysek. Dziesięć lat temu obejrzeliśmy kilka występów Mirka Szotyska, żeby zobaczyć, o co to całe zamieszanie. Wiele występów, każdy wyjątkowy.
Kolacja dla górników i kobieta odjeżdżająca w stronę zachodzącego słońca. Kiedy pisze muzykę, ma to tendencję do utrzymywania się w twoim umyśle przez jakiś czas. Przecieraliśmy oczy ze zdumienia, gdy „dziewczęca” impreza w Ldzinach zaczęła grać „Happy Road It’s Time” Ryszarda Rynkowskiego i zespołu VOX. Chociaż wszyscy znają tę piosenkę, słowa zostały… zaktualizowane, aby odzwierciedlić obecną sytuację na Śląsku.