Szołtysek Mirek Wiek – Część aktorów odchodzi, część debiutuje, a Szotysek wciąż jest. Ponieważ pozostaje taki sam w czasie. Zachowuje ten sam punkt widzenia, perspektywę i szczerość wobec publiczności, która nie ogranicza się do Ślązaków. Wydaje się, że nie możemy od niej uciec. Na scenie nie ma miejsca na błędy i fałszerstwa. Zawsze, gdy mnie o to poproszą, powiem, że jestem ze Stanów Zjednoczonych.
Mirek Szotysek, jeden z najbardziej znanych śląskich wykonawców, twierdzi, że nie byłby w tym miejscu, w którym jest dzisiaj, gdyby nie pamiętał o swoich korzeniach podczas trzydziestu lat na scenie. Chociaż jest gościem w domu, ciągle jest w drodze na występy, promocje i spotkania biznesowe. Mocno wierzy w podtrzymywanie śląskich zwyczajów.
W sobotę obchodził 30 lat jako artysta i 20 lat ze swoim zespołem Wesoe Trio.
Chorzowskie Centrum Kultury gościło Mirka Szotyskiego i jego przyjaciół na koncercie charytatywnym. Razem z nim na scenie wystąpili Edward Simoni, Jacek Silski, Andrzej Skanek i Darek Band. Oczywiście impreza cieszyła się dużym zainteresowaniem, a bilety szybko się rozeszły.
Jestem z Chorzowa-Batorego, więc moim hasłem jest „Mały Mirek ze słynnych Hajduków” i to jest bardzo zabawne – mówi z uśmiechem piosenkarka. Szybko zaznacza, że wywodzi się ze skromnych śląskich korzeni. Tu nigdy nie było przecieku. Najsilniejszymi filarami Śląska zawsze były szacunek, miłość i rodzina. Wszyscy jesteśmy wyjątkowo uzdolnieni na różne sposoby.
Podczas gdy inni wbijali łopaty w ziemię, ja zamiast tego starałem się pomnożyć otrzymany dar. Szotysek twierdzi, że do dziś zwiększa tę liczbę. Nie mieliśmy ani chwili bez niej w pobliżu. Powszechnie wiadomo, że proces przekazywania czegoś z pokolenia na pokolenie zmienia się wraz z rozwojem społeczeństwa i powstawaniem nowych rodzin przez potomstwo.
Jednak ważne jest, aby mężczyzna mógł mówić o swoim miejscu urodzenia, bez względu na to, skąd pochodzi. Żaden inny skarb nie może się równać z tym. Myślę, że moje życie byłoby bardzo ubogie bez rytuałów. Ponieważ mój ojciec zawsze pracował, moja matka była głównym wychowawcą w moim życiu. Nie było to proste, biorąc pod uwagę, że w rodzinie było nas pięciu.
Przede wszystkim uczymy się znaczenia rodziny i wartości ciężkiej pracy. To, co mamy, potrafimy dzielić i zwyciężać. I to nie tylko w domu – przekonuje Mirek Szotysek. Dwadzieścia lat mojego życia spędziłem harując w stalowni, ale człowiek musi jeść. Nie powiedziałbym jednak, że byłem w siódmym niebie z tego powodu. W 2000 roku w końcu miałem dość i się poddałem.
W tych okresach, kiedy nie było pracy, musiałem podjąć decyzję, która była obarczona niebezpieczeństwem. Twierdzi jednak, że od dziecka miał sny sceniczne. Gitara czy akordeon często pojawiały się na Śląsku na przyjęciach urodzinowych. Tak też zostałam wychowana. Jestem śpiewakiem kościelnym odkąd skończyłem 10 lat. Nie żałuję, jak dobrze się przy tym bawiłem.
Spędziłem wtedy 26 lat w roli lektora-kantora. Cała sprawa wzięła się stamtąd. Artysta wspomina, jak przyjaźń z księdzem Jerzym Szymikiem w latach 80. pomogła mu zorganizować szereg udanych pokazów. Znaczenie tradycji, mówi, nie jest czymś, czego można się nauczyć z dnia na dzień. To właśnie z zespołem Duo Trapery po raz pierwszy zwrócił na siebie uwagę.
Sztandarowy program Telewizji Katowice „Telefoniada” w napisach początkowych w latach 80. zawierał piosenkę „Bolu i Bogu”. Jednak dotyczyło to tylko niektórych obszarów. Nagle pojawiła się telewizja TVS, a wraz z nią brama do reszty świata. Na myśl o tym, że mogłabym zostać przyjęta gdziekolwiek poza Śląskiem, ciarki przeszły mi po plecach. Według Mirka było tam prawie pięć tysięcy szczęśliwych ludzi.
Kilkakrotnie sprawdziłem umowy, aby upewnić się, że nikt nas przypadkowo nie pominął, i są zdeterminowani, aby nas tam mieć. Chcieć było słowem operacyjnym. Co więcej, przed sceną ustawiały się tysiące osób, nie tylko tych powyżej 50 roku życia. Według Szotyska jego audycje często przyciągają słuchaczy po dwudziestce i trzydziestce.
Jeden z koncertów, na których była, był w Dbicy niedaleko Rzeszowa i wspomniała o tym na marginesie. Kiedyś przyjechaliśmy tam na koncert w ramach trzydniowego pikniku. Zaplanowaliśmy, że zamkniemy noc. Kamienie na scenie od razu przykuły moją uwagę. Zapytałem o cel obecności organizatorów. „Właśnie grał tu zespół rockowy i im się to nie podobało”, brzmiała zwięzła odpowiedź, którą otrzymałem.
Przez chwilę byłem przekonany, że planują nas wyeliminować, jeśli jakiś zespół rockowy nie odniesie sukcesu w mainstreamie. Dwie karetki pogotowia, dwa radiowozy i wóz strażacki zaparkowały przed sceną piętnaście minut przed rozpoczęciem koncertu. Cała grupa wstrzymała oddech, czekając, aż coś się wydarzy. A co do tego… Po krótkiej chwili mieliśmy już wypełniony po brzegi dom.
Muzyka podczas imprezy może nie każdemu przypaść do gustu. Ma również swoich przeciwników, z uproszczoną muzyką i uproszczonymi tekstami m.inost typowych skarg. Ten sposób myślenia od lat zyskuje na znaczeniu. Początkowo był dostępny tylko w wersji „na żywo”, która była wykonywana tylko na festiwalach, piknikach i małych koncertach; ostatecznie trafił do mediów.
Bardzo szybko wszystko się nasiliło, ponieważ ludzie zatęsknili za „własną” muzyką, napisaną w ich języku, taką, przy której można się fantastycznie bawić. Liczba osób, które polubiły śląską pieśń, rosła stopniowo na przestrzeni lat. Nie minęło dużo czasu, zanim salony stały się nowym miejscem wyboru nowych zespołów, które wcześniej grały na tańcach w stodole i wiejskich weselach.